wtorek, 31 stycznia 2017

Od Floeado - wyprawa 2/4

Skuliłam się w sobie, gdy poczułam te wszystkie obce wonie. Im dalej zagłębiałam się na zachód, tym wonie robiły się dziksze i nieprzyjemniejsze. Nic dziwnego. W końcu kilka godzin drogi w tamtym kierunku znajdowało się opuszczone, ludzkie miasto.
Nie było zbyt duże; zaledwie znajdowało się tam kilka dużych bloków oraz trzy sklepy. Mimo to, to miejsce i tak było okryte złą sławą - w wielu miejscach można było znaleźć trutki na psy lub szczury, broń, pułapki czy inne sfory bezpańskich psów, które zazwyczaj nie były nastawione do podróżnika zbyt przyjaźnie. 
Po co tu przyszłaś, Floe? - zapytałam sama siebie.  No tak... nikomu o tym nie mówiłam, ale od jakiegoś czasu ciągnęło mnie tutaj. Okropnie. Nie wiem, czy to przez ten sen. W każdym razie coś mnie tu przyciągnęło, jakbym miała jakąś ważną.. misję? do spełnienia. Tylko co to u diabła mogło być?!
Niewiele myśląc przekroczyłam linię ponurych wieżowców, po czym aż zakasłałam. W tym miejscu woń psów, woń śmierci i chaosu była jeszcze bardziej wyraźna. Potknęłam się o coś, a kiedy zobaczyłam, co to było o mało nie zwymiotowałam. Przede mną w całej okazałości leżały zwłoki jakiegoś małego pieska. Miał otwarty pysk, a na kąciku jego ust została zakrzepnięta krew. Nie umarł śmiercią naturalną, tak samo jak nie został zamordowany... To musiała być jakaś choroba.
Co do pogody, nie była ona zbyt piękna, a mianowicie było zimno i wiał wiatr, roznosząc wokół odór zgnilizny. Gdzieś tam czułam, że podążam w dobrym kierunku. Może to było tylko złudzenie? Albo głód? Albo mój umysł tym sposobem powstrzymywał się od paniki. Nie było teraz czasu na rozmyślania nad sensem tego uczucia, nie chciałam spędzić w tym miejscu ani chwili dłużej, niż było to potrzebne.
Wąska uliczka wyglądała zachęcająco, więc w nią skręciłam. Pod moimi łapami chrzęścił żwir i gruz, a także pękały jakieś malutkie kosteczki. Nagle zechciałam znaleźć się już w domu. Ostra woń psa i... wilka? szybko zmusiła mnie do zachowania trzeźwości umysłu. Przecież to nie możliwe, tata mówił, że tu nie ma wilków...
To w sumie mógł być jakiś pies, który miał w sobie wilczą krew. Pachną w końcu podobnie. Ale nie, ten osobnik zdecydowanie nie był mieszanką.
- Halo...? - zapytałam cicho i wcisnęłam ogon między nogi. Czułam, jak strach mnie paraliżuje.
Coś przemknęło za moimi plecami, a następnie przytrzymując za kark powaliło na ziemię. Zaparłam się mocno zadnimi łapami o brzuch przeciwnika i próbowałam go odkopać, ale to nic nie dało.. W akcie desperacji krzyknęłam.
- Cicho bądź, a nic ci się nie stanie. - Teraz już nie miałam wątpliwości, że to wilk. Jego głos skutecznie mnie o tym przekonał. - Łapa, Alesteir, Orion... Magento. - Zwrócił się do swoich psich kompanów. - Zejdźcie z pozycji i zostawcie mnie samego.
Przełknęłam hałaśliwie ślinę. Czego on mógł chcieć?
- Mógłbyś ze mnie zejść? - poprosiłam. Byłam przyduszona do ziemi.
- Jesteś wilkiem, prawda? Mieszkasz gdzieś blisko? - Uścisk na moim karku zelżał. Głos basiora był łagodny.
Usiadłam na przeciwko niego, a wtedy dostrzegłam z kim tak naprawdę rozmawiałam. Przede mną siedział rudy, potężny wilk o przenikliwym spojrzeniu.
- Tak, jestem wilkiem. - odparłam. - I mieszkam niedaleko. Co ty tu robisz?
Basior parsknął zażenowany.
- Mieszkam, jak widać. - mruknął. - Rządzę grupką psów.
Rządzi grupką psów? Po co? I czemu tu mieszka?
- Nazywam się Rouge. - zaczął. - Mam cztery lata, chociaż wiem więcej, niż powinienem. A ty masz problem, młoda damo. - Kiedy zobaczył, że otwieram pysk, gwałtownie mi przerwał. - Nie, nie ty jako jednostka... Mieszkasz z watahą, tak?
Przytaknęłam.
- Szaleje tu zaraza. Nie oszczędza nikogo. - warknął.
Zaraza?... Niebawem moje kłopoty miały być o wiele, wiele gorsze.

<kont. samodzielna>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz