wtorek, 31 stycznia 2017

Od Convela - wyprawa (cz. 2/4)

Suchość w gardle stała się nie do wytrzymania. Język zdawał się puchnąć z pragnienia. Słabłem. Siły ulatywały ze mnie jak wiatr, który przelotnie zachaczył o jakieś znudzone ciągłym staniem drzewo.
Chciałem się poddać, położyć, ulec własnej zagładzie.
Ale miłość do terenów, watahy... miłość do samej Calme, nie pozwoliła mi na to. Wytrwale szedłem dalej przez bezkresne, wyschłe pustkowie. Jednak słońce znów zachodziło i teraz nie prażyło już tak niemiłosiernie, jak jeszcze godzinę temu. Nie miałem się gdzie schować; ukryć przed zabójczą siłą gorąca. W końcu łapy mi zmiękły, zamknąłem oczy i upadłem, z wolna chyląc się w prawo.
Nie napotkałem oporu. Moje ciało nie zetknęło się z twardą ziemią. Nie rozległ się żaden specjalny dźwięk.
Poza świstem.
Świstem, jakbym leciał. Nieśmiało otworzyłem jedno oko. Słońce oddalało się z niesamowitą prędkością, ginęło w szczelinie, która stopniowo zwężała się. Przerażony otworzyłem też drugie oko i obróciłem się pyskiem w dół. Rzeczywiście leciałem. A raczej spadałem. Pode mną rozciągała się jasnoszara głębiana spowita mgłą i cieniem, a ja ciągle spadałem.
Trough shadow...
Jednak nagle blade światło rozbłysło na moich łapach. Obróciłem się znów w locie. Jednak to nie słońce przebijało się przez gęstwinę mgły, ledwo-ledwo oświetlając moje ciało.
To the edge of night...
To gwiazdy odnalazły mnie w przepaści. Ale zaraz, zaraz... gwiazdy? Więc... jak długo musiałem spadać, żeby na miejsce słońca wstąpiły gwiazdy?
Until the stars are all alight...
Światło zostało na chwilę zatrzymane przez mgłę i cień, a ja pogrążyłem się w ciemności poprzecinanej jasnymi wstęgami.
Mist and shadow...
W końcu wypadłem spośród ciemności, a na jej miejsce wstąpiła szarość, wymieszana z płynnym błękitem.
Cloud and shade...
Wszystko znikło, rozmazało się, gdy z pluskiem wpadłem... do wody? Woda w przepaści, głębokiej szczelinie? Cóż, aż dziwne. Ale nie tłumacząc sobie tego banalnego przypadku, postanowiłem się wydostać.
All shall fade...
Jednakże coś trzymało mnie na dnie. Ruszałem łapami z całych sił, próbując za wszelką cenę wydostać się na powierzchnię, ale wszystko na nic. Jakby sama woda zacisnęła na mnie swoją gęstą pięść. Wypuściłem ze swych płuc ostatni oddech, który błyskawicznie zamienił się w kilka bąbli i uleciał do góry. Brak powietrza mnie szokował. Obraz rozmazał mi się jeszcze bardziej. Zamknąłem oczy, nie chcąc już dłużej oglądać tego podłego świata.
All shall... fade
Nagle coś potężnego złapało mnie za grzbiet i wyciągnęło z wody. Leżąc na brzegu, gwałtownie zaczerpnąłem powietrza, jakby ożywiając swoje zwiotczałe ciało. Otworzyłem oczy. Najpierw obraz był zamglony, ale po kilku mrugnięciach wyostrzył się. Dostrzegłem nad sobą młodą, białą waderę z różową, nakrapianą lilią za uchem, która tylko dodawała jej powalającej urody. Jedno oko miała złote jak miód, słodki przysmak niedźwiedzi w naszym lesie, drugie zaś było błękitne jak niebo, które za dnia pewnie wisiało by nad nami.
Ale teraz była noc. Po obu stronach piaszczystego miejsca, w którym się znajdowaliśmy, z ziemi wyrastały wysokie skały, ciągnące się niemal pod samo niebo.
- Żyję? - spytałem ochryple, mrugając nerwowo oczami.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz