niedziela, 1 stycznia 2017

Convel cd Snorri - Żal

Nie miałem sił krzyczeć. Nie miałem sił wstać. Ledwo oddychałem ze strachu, gdy patrzyłem jak Snorri szarpie się ze Stirminium. Jeden i drugi mieli poszarpane ciała, Wilk Zagłady został bez górnej części paszczy, co wyglądało okropnie i - przede wszystkim - obrzydliwie.
Gdy zobaczyłem jak potężnie Stirminium zranił Snorriego, po moim futrze spłynęły łzy. Ale czułem, że nie mogę wstać. Gdy mój Alfa, mój... przyjaciel, najbliższy ze wszystkich, tarzał się po ziemi w walce o szczenięta, ranny, umierający.
A ja nie mogłem mu pomóc.
To było straszne uczucie. Czułem jak ból zbierający się w sercu próbuje wypchnąć mnie na powierzchnię, pomóc rzucić się na wroga, ochronić Snorriego.
Ale nie miałem siły.
- Za wolność! - krzyknął Alfa, ostatkiem sił rzucając się wrogowi do gardła.
Chrupnęło.
Stirminium poległ.
Snorri ledwo utrzymywał się na nogach, chwiejąc się na boki. Krwawił. Był ciężko ranny. Zebrałem siły. Zebrałem ducha. Zebrałem się do kupy. I stanąłem na własnych łapach.
W chwili, gdy zrobiłem pierwszy krok w jego stronę, coś we mnie pękło. Alfa zawył tryumfalnie, obwieszczając śmierć wroga, po czym runął na ziemię. Jeszcze przez chwilę jego grzbiet unosił się wraz z oddechem, po czym opadł ostatni raz.
Na zawsze.
Zacząłem płakać rzewnymi łzami. Nie mogłem dusić tego w sobie. Lekko kulejąc podszedłem do Snorriego i trąciłem go nosem. Nie poruszył się. Jego oczy były puste, martwe, szkliste od łez, ale na pysku malował się ostatni uśmiech. Upadłem na ziemię obok niego, wtulając mokry pysk w futro na jego zimnym karku. Dopiero teraz zrozumiałem, kim on dla mnie był.
Nie był Alfą.
Nie był wodzem.
Nie był władcą.
Był moim najlepszym przyjacielem.
Nagle z nieba zaczął padać deszcz. To był najsmutniejszy moment w moim życiu. Woda obmywała jego wciąż krwawiące rany, skapywała do nieruchomych oczu.
Nie było słychać oddechu.
Nie było czuć ciepłoty ciała.
Nie było słychać bicia serca.
Umarł. Odszedł. Poległ w walce. Nie ma go tu. I już nigdy nie wróci.
Po minucie absolutnej ciszy wstałem, odchodząc kilka kroków do tyłu. Jakby na komendę pozostałe dwa wilki ustawiły się obok. Wspólnie wydaliśmy rozpaczliwy skowyt obwieszczający śmierć Alfy. Tego, który dał nam życie i bezpieczne schronienie.
- Weźmy go do jego jaskinii - wyszeptałem płaczliwie. - I tam usypmy mu kurhan. Zasługuje na to.
- Będę za wami, muszę uwolnić szczenięta - powiedział bardzo cicho Grayback i stanął obok zapłakanych szczeniąt.
* * *
Cała wataha zeszła się do jaskinii Snorriego. Wszyscy ze szklanymi od łez ślepiami. Wraz z Calme ułożyliśmy go w miejscu, w którym tak lubił przesiadywać.
- Usypmy mu grobowiec. Zasłużył by spoczywać w spokoju - powiedziałem głośno przygaszonym tonem. Każdy wilk podchodził i zasypywał ciało martwego Alfy ziemią, albo ostrożnie przykładał kamieniami. Sam również przyłączyłem się do tego, razem z Calme kładąc ostatni kamień na szczycie kamiennego kurhanu. Potem odwróciłem się ku zebranym.
- Snorri poległ w misji mającej na celu ocalenie szczeniąt, Floe i Mirabilisa. Zadał groźnemu samotnikowi, Stirminium, śmiertelny cios, ale sam też został raniony. Poległ wydawszy uprzednio skowyt zwycięstwa - powiedziałem cicho, ale tak, by wszyscy mnie usłyszeli. - Niech jego duch już zawsze czuwa nad naszą watahą i broni nas od niebezpieczeństw. Niech duch bohatera zostanie wśród nas jako Wilczy Stróż!
Po tych słowach wyszedłem z jaskinii, za mną Calme a w tyle reszta wilków. Utworzyliśmy wielki krąg, nawet szczenięta się stawiły. Wspólnie wydaliśmy rodzinny skowyt, by oddać cześć poległemu... przyjacielowi.
Burzowe chmury nie próźnowały. Piorun uderzył tuż nad wejściem do jamy, zasypując głazami wejście do niej już na zawsze. Poczułem, że już dłużej tego nie wytrzymam i piszcząc żałośnie odbiegłem w las. Jedyne, na czym byłem skupiony, to omijanie drzew. Reszta mnie rozpaczała nad stratą bliskiego przyjaciela. Zdawało mi się, że za mną biegnie jeszcze ktoś, ale byłem zbyt rozproszony, w dodatku obraz był rozmazany przez łzy, więc musiałem podwójnie uważać. Biegłem przed siebie, przelewając w łapy całą złość, smutek, żal i bezradność. Wiedziałem, że jeszcze nigdy nie biegłem w takim tempie, ale nie byłem w stanie teraz o tym rozmyślać.
Nie wiem gdzie jestem.
Straciłem przyjaciela.
Nie wiem, jak wrócę.
On umarł.
Nie wiem, czemu się jeszcze nie zabiłem.
Nie ma go.
Światło mnie razi.
Zniknął na zawsze.
Jakie światło?
Nie ma go przy mnie.
Czyżby słońce?
Opuścił mnie.
Tak, to słońce!
Już nigdy więcej go nie zobaczę.
Las nagle się przerzedził, albo moje łzy postanowiły nie ukazywać mi większości otoczenia. Poczułem, że pod łapami nie mam już ubitej, twardej ziemi, tylko coś miękkiego. Piasek. Usłyszałem szum wody i odgłos fal rozbijających się o brzeg. Zamrugałem gwałtownie, nagle zapominając o wszystkim i wszystkich.
Stałem na brzegu morza, którego falującą powierzchnię zachodzące słońce oświetlało odcieniami złota i czerwieni. Na niebie dojrzałem białe mewy, które skrzecząc przeraźliwie osiadły na wydmach. Muszelki chrzęściły pod moimi łapami gdy zbliżałem się powoli do błękitnych fali spokojnie obmywających brzeg. Całkiem niedaleko, po mojej prawej, rozbijały się one o kamienie.
Zamoczyłem najpierw jedną łapę, potem drugą. Woda była ciepła, pewnie nagrzana przez słońce. Ryby od czasu do czasu wyskakiwały w malutkich zatoczkach nad powierzchnię, by zaraz na powrót schować się pod taflą wody.
- Kiedyś jeszcze znajdę to miejsce - obiecałem sobie szeptem. - Ale teraz chcę się ukryć - dodałem jeszcze ciszej, a przed moimi ślepiami stanął obraz martwego Snorriego. Z trudem powstrzymałem się od skowytu.
Biegnąc po płyciźnie, by nie zostawiać po sobie dłużej zapachu, oddaliłem się brzegiem w lewo, gdyż po prawej rozciągało się skaliste wybrzeże. Mi zaś było spieszno nie tam, gdzie mój zapach będzie łatwo wychwycić, lecz tam, gdzie będzie on jak najdłużej maskowany.
Cienie. Tylko cienie. Wszystko jest szare i czarne. Nawet słońce pociemniało. Nie ma tu już bieli. Nie wiem, czy poradzą sobie bez Bety po tak wielkiej stracie. Ale ja nie poradzę sobie bez przyjaciela.
Tak, przyjaciela. Już nigdy nie nazwę go przywódcą.
I dalej biegnąc po płyciźnie oddalałem się powoli od znajomych terenów, starając się choć trochę zapamiętać drogę, którą przebywam, by móc później wrócić w to miejsce.

<Nie wiem, co miałbym napisać Grayowi. Convel pogrąża się w rozpaczy i nie potrafi już trzeźwo myśleć :c>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz