niedziela, 30 października 2016

Od Convela (wyprawa cz. 3/4)

Znużony ciągłym siedzeniem u wejścia do jamy zacząłem z lekka przysypiać. Nagle coś świsnęło mi tuż koło ucha. Rozejrzałem się gwałtownie, wyostrzając wzrok. To były nietoperze. Wielkie, potężne, latające ssaki o prawie dwumetrowej rozpiętości skrzydeł. Syczały groźnie, próbując zahaczyć o mnie skrzydłami. Nie dałem się. Szybko wbiegłem do jaskinii.
- Wstawajcie! Harda, Aurum, ruszamy! - krzyczałem.
- Co jest? Nie! Czemu?! - zdenerwowała się zaspana Harda.
- Atak wielkich nietoperzy. Musimy uciekać zanim nas zabiją - odparłem. Aurum otarł się o mój bok, mrucząc cicho, po czym szybko i bezszelestnie wybiegł z jaskinii. Harda wyprężyła się do skoku i wyskoczyła za rysiem. Ja pędziłem ostatni, strzegąc tyłów.
Na całe szczęście szybko zgubiliśmy nietoperze. Możnaby to uznać za koniec kłopotów, ale - niestety - była noc, a my biegliśmy ku szczytom Czarnej Przełęczy. To nie mogło zwiastować nic dobrego.
I nie zwiastowało. Wkrótce znów usłyszeliśmy wycie kojotów. Dopadły nas nad szerokim urwiskiem, otoczyły i powoli spychały ku krawędzi.
- Convel! - krzyknęła Harda, przegryzając gardło kojotowi, który rzucił się na nią. - Zrób coś!
- Co niby?! - odparłem, w ostatniej chwili uskakując przed trzema psowatymi i tylnymi łapami spychając je w przepaść.
Po piętnastu sekundach usłyszałem głuche plaśnięcie, niewątpliwie należące do trzech martwych ciał kojotów, które zrzuciłem. Wzdrygnąłem się.
- Aurum! Prawe skrzydło! Harda, lewe! Ja biorę środek! - zakrzyknąłem, rzucając się na zwierzęta.
Po dłuższej chwili zmachrani i poranieni staliśmy bezpieczni w sporej odległości od urwiska, dysząc ciężko.
- Udało... się... - powiedziała Harda, zaczerpując powietrza i wtuliła się we mnie. - Conv... znajdź, co miałeś znaleźć i wracajmy do domu, do Mirabilisa. Proszę.
Słysząc te słowa, troskliwe, wypowiedziane z miłością i nadzieją, wspomniałem moją Hardą z nad Potoku. Łza zakręciła mi się w oku, ale powstrzymałem ją.
- Masz rację, kochanie. Tak zrobię - powiedziałem i sprintem ruszyłem w górę.
Mrok i nieprzerwana cisza tego miejsca jakby napędzały moje białe łapy. Pędziliśmy coraz to szybciej w stronę szczytu. Z każdym krokiem bliżej szarych chmur i równie ciemnego światła. Z każdym skokiem bliżej możliwej zagłady. Z każdym oddechem bliżej ku krawędzi wyczerpania.
Dorarliśmy wreszcie na sam szczyt. I tutaj wolnym krokiem podszedłem do krawędzi.
Widok roztaczał się stąd wprost niewiarygodny. Ponad chmurami roztaczało się piękne, złote światło, zwiastujące, że coraz bliżej do lata.
- Przegapiliśmy początek wiosny, skarbie - szepnąłem, odwracając się z wolna. Harda stała obok. A za nią roztaczało się coś, co aż zaparło mi dech w piersi.
Cały szczyt Czarnego Grzbietu porastało lśniące pole srebrników.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz