czwartek, 20 października 2016

Od Convela (wyprawa cz. 2/4)

Harda po krótkim namyśle zdecydowała się iść z nami dalej. Aurum na początku podchodził do niej nieufnie, z dystansem, wyczuwając moje negatywne emocje względem jej zachowania, ale w końcu wyczuł mocną więź między nami i uspokoił się.
Teraz powoli wdrapywaliśmy się na skały u stóp pierwszej góry Czarnego Grzbietu.
- Cooonvel - wysapała Harda, gdy zwinnie wskoczyłem na kolejną skałę. Aurum prowadził, będąc trzy kamienie wyżej.
- Co, słonko? - spytałem, przemieszczając się na kolejną półkę.
- Bolą mnie łapy... - jęknęła, wykrzywiając pysk.
- Nie marudź. To była twoja decyzja - stwierdziłem. Aurum był trzy skały nade mną, Harda stała dwie skały pode mną. Wskoczyłem na kolejną.
- Hej, zaczekaj! - zdenerwowała się lekko, błyskawicznie nadrabiając kolejne kamienie. - Jestem wolniejsza, ale nie znaczy to, że masz mnie tu zostawić!
- Jasne, skarbie. Nie zostawię - wymamrotałem, wskakując na usianą ostrymi kamieniami ścieżkę i ruszając za rysiem.
* * *
Szliśmy nad stromym zboczem góry. Gdzieś w oddali skrzeczały jastrzębie. Słychać było niosące się echem powarkiwania kojotów. Mgła przysłaniała kolejne szczyty, ginące w gęstwinie szarych chmur wysoko nad nami. O tej porze nie było nawet mowy o postoju, mimo tego, że wszyscy byliśny wymęczeni.
Aurum warknął z nagła.
- Co jest? - spytałem podenerwowany. - Co jest grane, Aurum?
Ryś skierował łeb gdzieś do przodu. Do moich uszu doszły ciche, gardłowe pomruki.
Nie należały one do mojego towarzysza ani do Hardej.
Wyłaniały się z ciemności jeden po drugim, groźnie szczerząc kły i marszcząc nosy.
Kojoty. Całe stado groźnych górskich psów ruszyło prosto na nas, ujadając zaciekle.
- Harda, na tyły! - zakrzyknąłem, z głuchym warkotem w gardle rzucając się do ataku. Kojoty były bardzo wytrzymałe, jednak dzięki naszej na szybko wymyślonej strategii powoli je eliminowaliśmy. Ja zadawałem pierwsze, głębokie rany i spychałem psowate ze zbocza, Aurum zabijał większość zranionych a Harda wykańczała niedobitki.
Nie. Zdecydowanie nie było mi szkoda moich górskich krewniaków. Gdy już walka się skończyła, ruszyliśmy wzwyż krętą ścieżką, uważnie obserwując otoczenie. Ale jak na razie nie widać było żadnej wściekłej hordy; ani kojotów, ani jastrzębi, ani innego górskiego paskudztwa.
* * *
Chmury były już całkiem blisko. Przygoda trwała w najlepsze i nie zanosiło się na koniec. Jednak skrzeki ptaków były coraz bliższe. Od czasu do czasu należało zrobić unik przed drapieżnymi szponami orła czy jastrzębia. W końcu okazało się, że wszyscy opadliśmy z sił i nikt nie może iść dalej bez odpoczynku.
Po raz pierwszy postanowiliśmy zanocować nie pod gołym niebem, ale w jaskinii. Na całe szczęście w tej, którą wybraliśmy, nie było nietoperzy, robali ani innych niechcianych przez nas mieszkańców. Mogliśmy więc zapaść w spokojny sen.
Jednakże ja uparłem się, że będę stał na warcie. I tak też zrobiłem. Siedziałem u wejścia do jaskinii, skryty bezpiecznie w cieniu i obserwowałem bacznie otoczenie. Na razie było spokojnie. Dopiero miałem się przekonać o mylności tego stwierdzenia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz