poniedziałek, 25 lipca 2016

Od Lestego - wspomnienie z wyprawy

Cóż, miasto... nie było zbyt przyjazne. Nie było w nim żywej duszy.
Powoli, bardzo powoli skierowałem się do najbliższego budynku. Kiedy tylko wszedłem do środka, w moje nozdrza uderzył odór stęchlizny. Zakrztusiłem się nim.
To było naprawdę przerażające otoczenie. Wszedłem do czyjegoś domu. Na meblach leżały grube warstwy kurzu. Wszystko to wyglądało jak jakiś koszmarny sen. Dom wyglądał na opuszczony w popłochu. Wszystko leżało tak, jak zwykle. Porzucony, pluszowy królik z wydłubanym okiem smętnie patrzył na mnie leżąc na podłodze. Ze zdjęć zerkały na mnie roześmiane twarze dzieci. Pod moimi łapami skrzypiało drewno.
Po co ja tu właściwie przyszedłem? A, tak, po jakiś ultra-rzadki przedmiot.
Uznałem, że nic ciekawego tutaj nie znajdę, więc opuściłem dom. Uprzednio zabierając ze sobą króliczka. Będzie dla szczeniaków.
Wychodząc na ulicę, uważnie się rozejrzałem. Nic się nie zmieniło.
Postanowiłem zwiedzić również inne miejsca.
Truchtałem sobie tak po ulicach (oczywiście z królikiem w pysku), gdy moją uwagę przykuło coś dziwnego.
Kilka metrów przede mną wznosiło się ogrodzenie. A do tego ogrodzenia było coś przywiązane.
I była to smycz.
Zerwana.
Rozejrzałem się nerwowo, a mój oddech znacznie przyśpieszył. Wilki nie ufają psom już od dawien dawna.
Nie wyczuwałem jednak niczyjej obecności. Ostrożnie, niemalże się czołgając zbliżyłem się do obiektu zainteresowania. Po chwili poczułem, jak coś ciepłego spływa mi po nodze, a potem poczułem kłujący ból na brzuchu i podbrzuszu.
No taak.
Odskoczyłem trochę dalej cicho skowycząc z bólu i przyjrzałem się temu, co mnie zraniło. Otóż kilka centymetrów ode mnie leżał sobie, jak gdyby nigdy nic, drut kolczasty.
Przy nim leżała jakaś obgryziona do szpiku kość. Przysunąłem do niej nos.
Niedawna obecność.
Moje wszystkie mięśnie niemalże automatycznie się spięły. "Spokojnie, spokojnie, to nic takiego" - uspokajałem się. Oczywiście nie pomogło.
Nagle znalazłem się z pyskiem przy ziemi, przygnieciony przez coś mojej wielkości. Czułem tego oddech na sobie, czułem żądzę krwi.
- Co tu robisz, szczeniaku? - warknęła na mnie, zaciskając szczęki na moim karku.
To coś miało damski głos.
Pisnąłem z bólu i udałem pokonanego.
Postać zaśmiała się chrapliwie, odrzucając głowę w tył, co nadawało jej wygląd drapieżnego ptaka.
Korzystając z jej nieuwagi, tylnimi łapami zaparłem się o jej brzuch i odrzuciłem ją w tył, po czym warcząc wstałem i przyjrzałem się napastnikowi.
Była to około trzyletnia, ruda suczka rasy husky. Miała niebieskie, tak podobne do moich oczy i dość pochmurny wyraz pyska.
Gdyby nie próbowała mnie zabić, to nawet by mi się podobała.
- Kim jesteś? Co tu robisz? - Dla odmiany to ja na nią warknąłem.
Była przerażona.
- Ja... ja... ja tu mieszkam! - Jej uszy były przyciśnięte do czaszki, szczęki rozwarte, a ogon schowany między nogi. - Zostaw mnie w spokoju!
- Nie? - odparłem. - Szukam tu czegoś. A ty możesz pomóc mi to znaleźć.
- W niczym ci nie pomogę! - zaskomlała.
- Ohh, nie zmuszaj mnie, żebym ci zrobił krzywdę. - rzuciłem i przyparłem ją do muru. - Jeśli mi pomożesz, zapewnię ci ochronę i towarzystwo.
- Nie ufam wilkom... - Nerwowo spojrzała w niebo.
Zauważyłem kawałek smyczy zwisający z jej obroży.
- Jak masz na imię? - spytałem.
- Luna... - odpowiedziała, nadal przerażona.
- No co?! - zirytowałem się. - Co, boisz się mnie, bo jestem wilkiem?! No zobacz, jaki jestem zły i krwiożerczy!
Suka w odpowiedzi tylko pisnęła.
Wsunąłem pysk w jej futro na szyi i wymruczałem w nie:
- Grzeczny pies...
Luna niemalże zemdlała ze strachu, kiedy zostawiłem na niej zapach stada.
- To wiesz, gdzie to jest? - Spojrzałem jej w oczy.
- Tak. - Popatrzyła nerwowo w moje oczy.
- To idź po to. Albo mnie zaprowadź. - rozkazałem jej.
Pies nie miał już pozycji obronnej, nie wydawała się taka przestraszona. Mimo to się mnie słuchała. Ciekawe, czy gdybym jej rozkazał być ze mną, to by to zrobiła...
Suka podniosła się i poszła w stronę jednego ze starych domów. Podążyłem za nią. Dla ochrony oczywiście. Luna wkroczyła do czegoś, co musiało być kiedyś pokojem rodzinnym i zza szafy wyciągnęła małą sakwę.
- To to? - zadałem jej pytanie.
- Nie. To przeszkadzało.
Zaraz potem wyszarpnęła coś... dużego i ciężkiego.
- Co to?
- My, psy zaprzęgowe, nazywamy to zabezpieczeniem. Widzisz ten kawałek? Ten materiałowy? Ochrania ci brzuch przed mrozem, zadrapaniami, ugryzieniami. Przydałoby ci się. - Uśmiechnęła się złośliwie.
Hm. Wyglądające jak zbroja coś na psy zaprzęgowe. Wezmę to, może Convel będzie chciał. On lubi takie rzeczy. No nieważne.
- Dobrze. - rzekłem. - Weź to i chodź ze mną.
O dziwo, posłusznie poszła.
***
Kiedy wróciliśmy na tereny watahy, było już ciemno. Zostawiliśmy zbroję przy stanowisku Asar i udaliśmy się do mojego legowiska.
- Możesz iść, jeśli chcesz. - od niechcenia oznajmiłem Lunie, po czym położyłem się pod dębem.
Lecz ona tylko położyła się obok mnie i wtuliła się w moje futro.
Wymruczała coś, co chyba mogło być "nie chcę".
No cóż.
Nie spodziewałem się, że z wyprawy zyskam podległą samicę.
***
Nad ranem poszedłem do Asar, opchnąć jej ochraniacze.
A potem...
A potem miałem już spokój.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz