sobota, 31 grudnia 2016

Od Moona - wyprawa 1/4

Dopiero co wyszedłem na jakieś parę metrów, a już czułem ten przekraczający odór...  Odór śmierci. Mój sokół niespokojnie szybował nade mną
-Wind... Zostań razem z Celestial pilnuj ją!-powiedziałem a posłuszny sokół nawet jak trochę się wahał to poleciał na teren watahy. Zostałem sam... Sam w miejscu w którym żaden szczeniak jeszcze nie przeżył. Ale to dodawało mi siły, będę pierwszy taki głupi który przeżyje wejście na tą górę. Popatrzyłem jeszcze czy ktoś za mną nie idzie i poszedłem dalej. Po jakiejś godzinie na start przywitały mnie 2 dzikie lisy.
-Co tu robisz młode szczenię?-zapytał nie wierzyłem że go rozumiem!
-Tak, znam mowę wilków, tak czy siak nie poznajesz mnie? Przyjrzyj się!-Teraz zrozumiałem, to lis który napadł moją watahę razem z tamtymi wilkami.
-To ty jesteś Sharon!? Ten zabójca który zabił mi wujka!-krzyknąłem
-Ooo... Sprytny jesteś
-Jak mógłbym zapomnieć pyska zabójcy mego wujka... Jedynego wujka!-
-Och! Mały słodki szczeniaczek podskakuje!- powiedział. O nie teraz to przegiął. Rzuciłem się na niego a jego kolega stał i patrzył jak przyciskami​ Sharona do gleby.
-Nie jestem takim małym i bezbronnym szczeniakiem z kiedyś.
-Mów że co chcesz ją i tak cię pokonam!- odwrócił się i teraz mnie przycisnąć do ziemi i ugryzł w kark. Wtedy widziałem swoją rodzinę mamę, tatę wszystkich którzy zginęli
-Colin dasz radę!-powiedziała matka
-Pomścij mnie młody! Dasz radę- uśmiechnął się wujek i wszyscy zniknęli. Weszła we mnie jakaś wola walki więc powaliłem lisa na ziemię i podrapałem mu łapę i ugryzłem w kark. Ten wyszedł z mojego uścisku i powiedział
-Jeszcze się kiedyś zmierzymy Colinie czy tam Moonie. I odszedł że swoim kompanem. Zapadła noc, a że prawie nic dziś nie wędrowałem, to źle bo nigdy tam nie dojdę. Miałem przez noc iść dalej ale ta walka mnie zmęczyła i dużo krwi mi upłynęło. Położyłem się głodny i zmęczony na wielkiej pustej polanie.

<Kontynuacja własna>

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz