poniedziałek, 12 grudnia 2016

Od Convela - zadanie (projekt Wolfdog)

Obudziłem się zmęczony mimo dziewięciogodzinnego snu. Leniwie otworzyłem ślepia, wbijając wzrok w potężny dach z liści rozciągający się praktycznie nad całym naszym terytorium.
Powietrze było ciężkie, mętne i duszne. Wiatr zupełnie ustał, a ciepło nasilało się wraz z wędrówką słońca. Na niebie nie widać było ani jednej chmurki, tylko bezkresny błękit z wielką, świetlistą kulą, która przemierzała je wolno niczym zdezorientowany wilk idący przez gęsty, nieznany mu wcześniej las.
Postanowiłem wyruszyć na śniadanie, znaczy się, na polowanie. Po kilkunastu minutach udało mi się znaleźć całkiem sporego jelenia, który pasł się spokojnie na zielonej łące w samym sercu lasu. Przyczaiłem się na niego, lecz nagle coś błysnęło. Potem rozległ się ogłuszający huk. Skuliłem się, przyciskając uszy płasko do czaszki. Samiec spłoszony uciekł w gąszcz, a ja byłem zbyt przestraszony tym nagłym, głośnym dźwiękiem, żeby go gonić. Spojrzałem w górę, na niebo, które było doskonale widoczne z tej niezalesionej łączki.
Dotychczas czyste, błękitne niczym morska woda niebo, zostało zasnute fioletowo-czarnymi, gęstymi chmurami, oświetlanymi od czasu do czasu przez dziwne, białe światło.
Nagle to mroczne, ciemne jak leśne jagody, wiosenne niebo przeciął piorun, rozszczepiając się we wszystkie strony jak strzaskana kamieniem gałąź potężnego drzewa. Potem błysk zniknął, a nastał kolejny ogłuszający huk. Naturalne odruchy kazały mi uciekać, ale ja wiedziałem, że jeśli zacznę biec, mogę nie wiadomo kiedy opuścić tereny swojej watahy. Niestety - wilczy instynkt przekazywany z pokolenia na pokolenie w końcu zwyciężył. Z wiatrem w plecy biegłem przed siebie co sił w łapach. Czułem jak moje pazury ryją o ziemię, bym zaraz mógł wzbić się wyżej, dalej i nabrać niewyobrażalnej prędkości. Czułem wiatr w swoim białym, splątanym futrze. Czułem wilgotny zapach ziemi mokrej od deszczu, który niespodziewanie lunął ciężkimi strugami z ciemnego nieba. Goniony piorunami i głośnymi grzmotami nawet nie zauważyłem, gdy opuściłem rodzinne tereny.
Okropna nawałnica jaka przeszła nad lasem wreszcie ustała. Nadal lekko się trzęsąc, oparłem się o pobliskie drzewo.
I wtedy to poczułem.
Ktoś zacisnął mi na szyi mocny, elastyczny materiał, przypominający trochę sznur. Szarpałem się i wyrywałem, ale w rezultacie tylko uderzyłem się łbem w drzewo. Na szczęście i nieszczęście - nie zemdlałem.
- Mam cię, wilku - szepnął mi na ucho dziwny, szorstki głos. Spojrzałem w jego stronę, szczerząc kły. I zamarłem. Z szoku, zdziwienia, strachu i niepewności.
To dwunóg o tłustych, ciemnobrązowych włosach opadających na ramiona zaciskał mi na szyi gruby, skórzany sznur. Po lewej stronie brudnej twarzy widniała ledwo zasklepiona, czerwona jeszcze, potrójna blizna.
Wilcze pazury.
W dolnej części twarzy miał krótką, szorstką "sierść". Zmrużone, czarne oczy wpatrywały się we mnie chytrze. Kłapnąłem zębami. W odpowiedzi dwunóg siłą założył mi na pysk coś, co blokowało mi szczęki, uniemożliwiając poruszanie nimi. Zakląłem w duchu.
- Charon! - krzyknął ktoś z tyłu. - Wracaj tu! Jesteś nam potrzebny!
Był to drugi dwunóg w czarnej pelerynie. Trzymał w dłoni gruby sznur, taki sam jak ten, który zarzucono mi na szyję.
- Poczekaj! Mam kolejnego wilka! - odkrzyknął dwunóg, który mnie trzymał. Z tego co wiem, zwali go Charon. Mocno szarpnął za sznur, zmuszając mnie do odwrócenia się w stronę tego drugiego, czarnego "peleryniarza".
- Brawo, brawo... - powiedział z uznaniem peleryniarz i klepnął Charona po ramieniu. - Zaprowadź go do obozu. Będę cię asekurował z tyłu.
Charon znowu szarpnął za sznur, próbując mnie zmusić do zrobienia kroku naprzód. Zamiast tego naumyślnie poleciałem na pysk, lądując twardo na ubitej ziemi. Przymknąłem ślepia i położyłem uszy płasko, krzyżując łapy.
- Wstawaj, ty uparty ośle! - krzyknął na mnie Charon.
Nadal trwałem w bezruchu. Nigdzie z nimi nie pójdę. Za nic w świecie nie posłucham się dwunogów! Warknąłem tylko, nie mogąc obnażyć kłów przez to, co Charon założył mi na pysk.
- Nie idziesz po dobroci, pójdziesz siłą! - krzyknął peleryniarz. Dostrzegłem metalowe urządzenie z dwoma prętami, między którymi jarzyło się mocno niebieskie światło. Dwunóg dotknął mnie światłem w prawą łapę. Całe moje ciało przeszedł bolesny wstrząs, jakby ktoś wbił mi w łapę szeroki nóż, a potem go przekręcił. Zacząłem drgać na ziemi i skomleć żałośnie. Peleryniarz nie zwrócił na to uwagi i po raz drugi przyłożył mi światło do łapy. Tym razem wstrząs był mocniejszy i zmuszony do posłuszeństwa wstałem, ledwo trzymając się na rozedrganych łapach. Nadal przerażony, zrobiłem posłusznie kilka kroków do przodu. Były one szybkie tylko na tyle, na ile pozwalał mi wstrząs. Peleryniarz znów chciał przyłożyć mi światło do ciała, ale Charon odezwał się.
- Zostaw go, Darius. Odłóż ten paralizator. Wilk już wystarczająco dużo wycierpiał - powiedział. - prawda? - dodał, pochylając się nade mną i patrząc mi chytrze w złote ślepia. Warknąłem, stawiając uszy. Musiałem się zgodzić, bez względu na wszystko, byleby nie zostać znowu potraktowany tym paralizatorem.
* * *
Po kilkunastu minutach doszliśmy do dziwnego miejsca, które Charon i Darius nazwali "obozem". Wszystkie "budynki" były ciemnozielone, o płaskich "dachach". W żadnym z nich nie było "okien", jak to nazwali dwunodzy, gdy Charon rozpoczął dyskusję właśnie o braku jakichś "szyb" w budynkach.
Większości słownictwa nie znałem, ale wciąż coraz więcej się dowiadywałem. Mimo wszystko, w tym dziwnym obozie dwunogów nie czułem się bezpiecznie. Powietrze tu śmierdziało kupą, stęchlizną i padliną. Wszędzie było pełno dwunogów, ale postanowiłem nie robić z siebie ofiary i iść dumnie z wysoko uniesionym łbem.
Nawet nie zauważyłem kiedy wylądowałem w sporej klatce o metalowych prętach. Stała tam miska wody i druga z kawałkiem mięsa. Zwykłym, nieżywym, zaśmierdłym kawałkiem zzieleniałej padliny. Przez nieokreślony kształt i smród nie byłem nawet w stanie stwierdzić, czy to udo sarny, czy coś innego.
W każdym razie, na pewno nie zamierzałem tego jeść! Co ja jestem, jakiś pies?!
Dopiero teraz rozejrzałem się po pomieszczeniu. Było ogromne, a stało w nim wiele innych klatek, zarówno z psami, jak i z wilkami. Jednak żadne z tych zwierząt nie było mi znajome. Czułem się poszkodowany. Jak czystej krwi wilk o ciężkiej i fascynującej historii, z partnerką i szczeniakiem, może zostać potraktowany równo z jakimś zapchlonym kundlem, pupilkiem dwunogów?!
Zawyłem donośnie, wyginając łeb ku wysokiemu, płaskiemu sklepieniu. W ten skowyt włożyłem cały swój żal, całą złość, całą frustrację i w ogóle wszystkie emocje jakie mnie teraz przepełniały. Mój wściekły, rozżalony, rozemocjonowany głos poniósł się echem po prawie pustym pomieszczeniu. Wykopałem miski przez szczeliny w klatce, rozlewając zanieczyszczoną wodę. Mięso zaraz po głuchym plaśnięciu o ziemię rozpadło się na pozieleniałe kawałki i zostało obsiedzone przez wielkie, czarne muchy, jakie rzadko bywały w naszym lesie. Po dokonaniu zniszczenia na miskach, położyłem się w kącie. W końcu postanowiłem podjąć próbę wydostania się z tego podłego miejsca.
Wykorzystując moje silne, niełamliwe zęby, zacząłem przegryzać pręt klatki u góry. Kły zupełnie mnie rozbolały, ale udało mi się przegryźć prawie cały. Uznałem, że to wystarczy na dziś i cudem usnąłem na twardym podłożu, w niczym nie przypominającym miękkiej, zielonej trawy w naszym lesie.
Kolejny dzień był jeszcze gorszy. Gdy przyszedł Charon, pokiwał głową z niezadowoleniem i podniósł padlinę, odpędzając od niej muchy. Fuuj! I on się tego nie brzydzi? W każdym razie, włożył rękę przez pręty mojego więzienia, podstawiając mi zaśmierdłe, nadjedzone przez muchy mięso. Cofnąłem się, a on rzucił mięso w moją stronę. Skoczyłem. Jednocześnie wykopałem mięso i dopadłem ręki Charona. Chwyciłem ją kłami, powoli zaciskając szczęki. Mimo położonych uszu słyszałem przyjemny chrupot miażdżonych kości, oraz syki, jęki i krzyki poszkodowanego dwunoga. Postanowiłem, że będę miał litość i nie odgryzę mu ręki. Zamiast tego wpuściłem z zębów zakrwawioną, poranioną, na wpół zmiażdżoną kończynę Charona, wycofując się do kąta. Moje spojrzenie mówiło tylko jedno: nikt nie będzie tak poniżająco traktował Convela, czystej krwi wilka wojownika z Lśniącej Pustyni!
* * *
Kilka dni później moją klatkę przeniesiono na zielony "wybieg treningowy". Nikt się nie zorientował, że zdążyłem przegryźć prawie do końca trzy pręty obok siebie. Wystarczyłoby jedno, silne kopnięcie, żeby się wydostać. Przez ten czas nie dostałem ani odrobiny mięsa czy wody, jako zemstę za uszkodzenie ręki Charona. Ale co mi tam, nie wychudłem ani trochę. Jestem przyzwyczajony do większych głodówek. Przecież przez praktycznie całą zimę razem ze Snorrim, polowaliśmy i oddawaliśmy pożywienie waderom oraz szczeniętom, a sami dojadaliśmy resztki, których czasem nawet nie było, tylko same wylizane kości.
Teraz sam Charon podszedł do mojej klatki i włożył zdrową rękę do środka. Co jest, jeszcze mu mało?! Obnażyłem kły i odwróciłem się. Przelewając całą swoją siłę i energię w łapy naskoczyłem na trzy, ponadgryzane pręty, przewracając je z hukiem na ziemię. Wybiegłem z klatki niczym tornado, zawracając w stronę Charona. Ten krzyknął tylko:"Biały jest mój!", by uspokoić strażników, po czym zrzucił zielonkawy płaszcz i podwinął rękawy, stając naprzeciwko mnie.
Prawą rękę miał owiniętą jakimś białym, cienkim, szerokim sznurem, który nazwali "bandażem". Blizna na jego twarzy nie była już czerwona, ale wciąż wyglądała na świeżą.
- Tylko ty i ja, piesku - zaszydził Charon.
NO ON CHYBA SIĘ NIE ZORIENTOWAŁ CO WŁAŚNIE WYPALIŁ!
Rzuciłem się na niego, znów całą wściekłość przelewając w łapy i szczęki. Zwaliłem go z nóg i przygwoździłem do ziemi. Obnażone kły przyłożyłem do jego nieosłoniętej szyi, łapami uniemożliwiłem ruchy kończynami, a ciężar ciała przeniosłem na środek, całkowicie unieruchamiając przeciwnika. Nieco bardziej przycisnąłem kły do gardła dwunoga. Usłyszałem jego głuchy charkot i błagalne:
- Nie... rhób... thegho...!
Ale nie cofnąłem się. To mogła być pułapka, cofnę się, a on mnie zaatakuje. Zamiast tego jedną łapą naumyślnie przycisnąłem jego chorą rękę. Jęknął. Kłami zjechałem niżej, łapiąc za przylegającą do ciała "koszulkę" i rozrywając ją o milimetry od ciała. Zabrałem ją sobie jako dowód zwycięstwa i szybko zeskoczyłem z Charona, biegnąc za instynktem. W sprincie owiązałem koszulą tylną, prawą łapę. Jednak to nie był koniec wyzwań.
Na mojej drodze pojawił się Darius z paralizatorem, niegdyś powodującym popłoch w mojej duszy. Teraz jednak było inaczej. Z rozpędem skoczyłem na dwunoga, łapiąc paralizator w zęby i rzucając go światłem między nogi przeciwnika. Trafiły na ciało. Darius zwinął się w kłębek, skamląc gorzej niż ja, po czym stracił przytomność.
Widząc jak obezwładniam dwóch przeciwników w porażającym tempie pozostali strażnicy cofnęli się. Złapałem paralizator w zęby i wrzuciłem go do pobliskiej studni. Kilku dwunogów pochyliło się nad otworem, patrząc za znikającym urządzeniem. Wykorzystałem chwilę i wepchnąłem ich od tyłu do głębokiej otchłani. Kilkanaście sekund później usłyszałem głośny plusk wody, mieszany z krzykiem dwunogów.
Potem zaległa cisza.
Odwróciłem się, pewny swego, jednak na mojej drodze znów stanął Charon. Dwunóg był w pełni sił nawet bez rozdartej koszuli, którą teraz obwiązana była moja łapa. Do walki miał tylko jedną rękę, z dłonią zaciśniętą w pięść. Drugą, owiniętą bandażem, schował lekko za plecami.
Ktoś rzucił mi dziwny kawał metalu pod łapy.
Od razu rozpoznałem w nim nóż, jeden z przedmiotów, jakie nosiła przy boku Asar, właścicielka bogatego w rozmaite przedmioty targu, słynna handlarka i podróżniczka z naszego lasu.
Chwyciłem broń w zęby. Była dłuższa niż ta, którą władała Asar. I cięższa. Ale dam radę. Rzuciłem się z nożem na Charona.
Tylko ty i ja, ofermo. - pomyślałem, naskakując na dwunoga. Znów go powaliłem. Tym razem przyłożyłem mu nóż ostrą stroną do gardła. Jednak po chwili namysłu zwyczajnie rozciąłem mu skórę na piersi. Powstała głęboka, krwawiąca rana. Charon złapał mnie za łapy i odrzucił brutalnie na bok resztkami sił, po czym podniósł się z ziemi, zdrową rękę przyciskając do rany.
- Kto mu dał nóż na pierwszy trening? Przyznać się, wy chodzące osły! - wrzasnął, wodząc wzrokiem po zebranych wokół strażnikach.
Zaraz, zaraz. Trening? Czyli ja mam tu zostać dłużej?!
- Projekt Wolfdog to nie zabawa, idioci - warknął mój przeciwnik. - Pierwsze trzy treningi miały rozwinąć siłę i umysł, a dopiero późniejsze zdolność władania bronią!
Podniosłem się z ziemi i stanąłem na szeroko rozstawionych łapach, obnażając kły i spinając mięśnie do skoku.
Tak się bawimy? To przekonasz się, że wilki też potrafią grać nieczysto. I nigdy nie odpuszczają! - pomyślałem.
- Umm... Charon? - zaczął jeden ze strażników.
- Nie teraz! - wrzasnął i kontynuował wykład.
Ale ja nie zamierzałem czekać. Warcząc gardłowo, rzuciłem się na Charona, powalając go brzuchem na ziemię i przyciskając całym ciężarem do podłoża.
Nagle nóż wysunął mi się z zębów i wbił w zdrową rękę dwunoga.
Cóż, ten ruch nie był zamierzony, ale i tak postawiłem na swoim. Wilk walczy do końca, a teraźniejsza sytuacja była podobna do walki o przywództwo w watasze.
Więc już po nim.
Prawo lasu, że wygra najsilniejszy, obowiązywało nawet tutaj.
- Zabierzcie go! - jęknął pode mną przeciwnik. Niespodziewanie jeden ze strażników założył mi "kaganiec" na pysk, ale rozerwałem go na strzępy i zmiażdżyłem mu zębami rękę. Charon wykorzystał zamieszanie i zaczął zwiewać w stronę budynków.
Co to to nie!
Wyrwałem się strażnikom i popędziłem za nim. Ranny nie był już taki twardy jak zazwyczaj. Dopadłem go w kilku susach. Odwrócił się, a ja rzuciłem mu się na pierś, ponownie przewracając. Rozwarłem mu szczęki tuż przed twarzą, warcząc nienawistnie. Przygniotłem go mocniej przednimi łapami, wyciskając mu powietrze z płuc. Gdy zdawało się już, że stracił przytomność, wstałem, nasikałem na niego, czyli w wilczym mniemaniu: maksymalnie go poniżyłem, po czym odbiegłem truchtem w stronę otwartej przestrzeni.
Jednak nic nie miało iść po mojej myśli.
Przede mną jeden po drugim stawali strażnicy wraz z wyszkolonymi psami i wilkami zaopatrzonymi w noże. Bardzo powoli posuwałem się naprzód, pokonując jednego przeciwnika za drugim.
Aż w końcu pojawił się ON.
Śmiertelny, jak go tutaj nazywali, był wielkim wilkiem nieczystej krwi, bo skrzyżowanym z psem Husky, przez co jedno oko miał wściekle żółte, a drugie prawie białe. Masywne ciało samo w sobie stanowiło pancerz, a więc ten pół wilk, w dodatku z nożem, stanowił dla mnie niemałe zagrożenie.
- Nie nazywasz się Śmiertelny! - powiedziałem do niego, cudem nie wypuszczając noża z pyska.
- A co ty możesz o tym wiedzieć?! - warknął.
- Jesteś Jasur, Waleczny! - odparłem, przytrzymując nóż między kłami. - Wiem, bo widziałem cię kiedyś w lesie, daleko za Czarnym Grzbietem!
Samo zdanie, które wypowiedziałem, przywołało niemiłe wspomnienia. Jasur był jednym z wilków w dawnej watasze, które dręczyły mnie z powodu białego futra. On sam był szary, miał tylko białe podbrzusze. Stał zawsze u boku Huntera, który sczezł na polu bitwy.
Jasur zamarł. Wykorzystałem tę chwilę i przeskoczyłem nad nim. Czemu nie wbiłem mu noża w kark?
Otóż w momencie, gdy zauważyłem, że niemógłby się obronić, postanowiłem dać mu szansę.
Prawdziwa odwaga nie polega bowiem na tym, by zabić, ale umieć darować komuś życie.
* * *
Ta chwila, gdy wyczułem znajomy zapach; zapach Snorriego, igliwia sosnowego, szczeniąt, Hardej... to było bezcenne.
Przez większość drogi ciągnęła się za mną pogoń, ale dwunogi nie zdawały sobie nawet sprawy z tego, jak dobrze znam te lasy. Nikt nie zdawał sobie z tego sprawy, poza moją watahą; poza moją rodziną.
Między kłami nadal ściskałem długi nóż o szerokim, podwójnym ostrzu, a moja łapa owinięta była koszulą Charona o bagnistozielonym odcieniu. Te dwie rzeczy postanowiłem zachować na pamiątkę swojej przygody wśród okrutnych dwunogów...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz