piątek, 24 czerwca 2016

Od Convela - zadanie

Dziś postanowiłem spędzić wieczór na mokradłach. Biegłem sobie spokojnie przez las, patrząc bardziej na swoje łapy niż przed siebie, ale instynktownie omijając drzewa. W końcu jednak stanąłem na krawędzi, gdzie ziemia stykała się z mętną wodą bagien. Spojrzałem w górę. Księżyc unosił się u szczytu nieba, rzucając piękną, białą poświatę na wszystko pod sobą. Opuściłem łeb i zlustrowałem mokradła wzrokiem. Dopiero teraz zauważyłem, że księżyc nie był jedynym źródłem światła.
Nad mętną powierzchnią bagien unosiły się małe, różnokolorowe światełka. Każde lśniło własnym blaskiem, przy okazji odbijając w sobie księżyc. Przypominały trochę bańki mydlane, które jako młody wilczek puszczałem razem z matką z tamtej watahy. Z resztą, światełka plątały się też wokół moich łap i wokół koron drzew... Nagle obok mnie rozległ się przyjemny, melodyjny głos:
- Piękne, prawda?
Wzdrygnąłem się i odwróciłem łeb. Ujrzałem Aleksieja, rudego lisa, który stał w bezruchu obok mnie i wodził wzrokiem za jednym ze światełek.
- Wiesz co to, Aleksieju? - spytałem, nawet nie zastanawiając się, skąd nagle wziął się tutaj lis. Aleksiej miał tendencję do nagłego pojawiania się obok różnych wilków. Czasem rozmyślałem nad tym, czy on przypadkiem nie ma swoich sobowtórów...
- Wiem, drogi Convelu – odparł lis, przeciągając się. Wyglądał na młodego, choć nikt nie znał jego prawdziwego wieku. - Mam rozumieć, że ty też chcesz wiedzieć, tak?
Pokiwałem łbem.
- Tylko się nie przestrasz, dobra? - czy Aleksiej się ze mnie naśmiewał? Ja i strach? Pff...
Znów kiwnąłem łbem.
- Te piękne światełka, są to gazy wydobywające się ze zwłok, zmieszane z duszami zmarłych wilków – zaczął tłumaczyć Aleksiej. - Nazywa się je Błędnymi Ognikami, z powodu ich nietypowego kształtu, nieregularnej wielkości i niekontrolowanego przemieszczania się.
Wzdrygnąłem się lekko.
- A skąd one się biorą? - zapytałem. - Gdzie powstają i dlaczego pojawiają się właśnie tu, na Mokradłach?
Lis wzruszył ramionami, odwrócił się i odszedł. Byłem nieco zawiedziony, ale co poradzić? Nie chce gadać, niech nie gada. Postanowiłem, że sam zbadam sprawę i dowiem się skąd wydobywają się te odrażające, aczkolwiek piękne i malownicze światełka.
Ze swojego niewielkiego schronienia zabrałem stalowy nożyk, który przywiązałem sobie rzemieniem do tylnej łapy. Z tym jedynym narzędziem pobiegłem z powrotem na mokradła, szukać jakiegokolwiek przejścia czy portalu. Węszyłem uparcie nad brzegiem wody, przeszukałem każdą deskę starego, skrzypiącego, omszałego pomostu, obejrzałem dokładnie każde drzewo, dziurę i choćby najmniejsze mrowisko. I nic. W końcu jednak trafiłem na coś podejrzanego – albowiem na powierzchni mętnej wody zaczął tworzyć się spory wir światełek. Zdawało mi się, że dostrzegłem coś białego wystającego nad powierzchnię. Mrugnąłem, ale owe „białe coś” już zniknęło. Wir za to tworzył się nadal, aż w końcu wyskoczyła z niego mała, czarna rybka z zielonym okiem – tak, tak, jednym okiem. Kilka sekund później znów zniknęła w bagiennych odmętach, a wir zaprzestał wirowania. Spojrzałem smętnie najpierw na mętną, szarobrązową wodę mokradeł, potem na drzewa, które spowijała coraz gęstsza mgła, na stary, porośnięty jakimś morskim czymś pomost i na wszystkie przeszukane górki, dołki i mrowiska. A potem skierowałem swój wzrok znów przed siebie, ale już nic nie mogłem dostrzec. Mgła całkowicie mnie oślepiła, nie pozwalając dojrzeć nawet własnych łap. Ruszyłem chwiejni przed siebie, kierując się węchem i słuchem; im bardziej czuć było mętną wodę z prawej, tym bardziej oddalałem się w lewo; im bardziej słychać było moje kroki odciskane w wilgotnej ziemi, wymieszanej z błotem i piaskiem, tym wytrwalej szukałem suchych miejsc pod łapami.
I nagle wyczułem przed łapą korzeń jakiegoś drzewa, ale było już zbyt późno. Runąłem w dół, w dodatku nie na ziemię; zapadałem się coraz głębiej i głębiej. Wciąż miałem otwarte ślepia, więc od czasu do czasu przemykały mi przed nimi drobne światełka, owe „gazy”, jak to określił Aleksiej. Ale nie było mowy o dostrzeżeniu czegokolwiek poza nimi w tych okropnych ciemnościach.
Na dodatek zdawałoby się, że ciągle się obracałem; robiłem przewroty i obracałem się wokół własnej osi, nie mogąc złapać równowagi.
W końcu spadłem na krawędź czegoś miękkiego i bardzo lepkiego. Krawędź, ponieważ przyczepiłem się do tego tylko łbem, przednimi łapami i połową grzbietu. Moje tylne łapy zwisały gdzieś bezwładnie, a ja nawet ich nie widziałem. Leżałem tak i próbowałem się odkleić, ponieważ lepkość owego „czegoś”, do czego się przykleiłem, była wprost nie do zniesienia. Rozwarłem szczęki i spróbowałem ugryźć owe dziwne coś. Było... było bardzo niesmaczne, więc zaraz cofnąłem łeb. W dodatku im bardziej się wierciłem, tym bardziej zapadałem się w to przypominające dziwne coś. Czułem, że jestem w tym coraz głębiej i coraz trudniej było mi się wydostać.
W całym tym niebycie majaczyły się Błędne Ogniki. To przez nie się tutaj znalazłem.
Czy o to właśnie chodzi?
Czy sam niebawem obrócę się w latające, kuszące światełka?
Szarpnąłem się jeszcze raz. Odór czegoś lepkiego doszedł do moich nozdrzy. Fuknąłem z niesmakiem.
- Snorri! Calme! Barda? - zawyłem z całych sił.
Nikt nie odpowiedział na moje wołanie.
I nagle przypomniałem sobie, ze do tylnej łapy mam przywiązany nóż. Z całej siły szarpnąłem kończyną, a nóż nieco wysunął się z rzemyka i z łatwością rozciął lepką pułapkę wokół tylnych łap. Łapą do której miałem przywiązaną broń sięgnąłem w kierunku pyska, po czym zębami wyciągnąłem nożyk.
Może to naiwne i głupie, ale zdawało mi się, że pułapka do której byłem przyklejony poruszyła się. Cóż, miałem nadzieję, że to tylko złudzenie. Ale jednak nie.
Coś ewidentnie zbliżało się w moją stronę.
Zacząłem szarpać pyskiem na wszystkie strony, rozcinając pajęczynę. Jeszcze tylko jedna łapa i...
I zauważyłem TO.
Osiem przerażających, czerwonych, świecących ślepi zbliżało się w moją stronę. Usłyszałem klekot kości... a może to było coś innego? W każdym razie, gdy potwór zbliżył się do mnie, zauważyłem, że jest t gigantyczny, czarny, włochaty pająk! Zaraz za nim z ciemności zaczęły wyłaniać się kolejne monstra. Szybko przerzuciłem nóż do wolnej łapy i rozciąłem powierzchnię pod ostatnią uwięzioną łapą.
Zleciałem na dół i walnąłem grzbietem o kamienną posadzkę, ale to mi w zupełności wystarczało. Szybko podniosłem się z ziemi i zerwałem resztki „czegoś” z grzbietu. I uświadomiłem sobie, że cały cas przyklejony byłem do gigantycznej pajęczyny. Wzdrygnąłem się i ruszyłem dalej, kierowany przez Błędne Ogniki. W końcu dostrzegłem, że światełka układają się w kolorowe strzałki, prowadzące przez tunele. Ale gdzie dokładnie prowadziły? Do śmierci, zwycięstwa, czy może wilczego cmentarzyska? Brr... Aż mi się coś w żołądku przewróciło. Z duszą na ramieniu rozpocząłem bieg przed siebie, biorąc za drogowskazy strzałki Błędnych Ogników.
W końcu dostrzegłem mocne, złotawe światło na końcu jednego z tuneli. Przyspieszyłem biegu. Po chwili stanąłem przed trzema bramami i wtedy usłyszałem głos.
- Witaj, drogi Convelu – mruknął basem głos.
- Kim jesteś? - zadygotałem.
- Nazywaj mnie Dircoa – odparł głos. - Skąd jesteś?
- Z Lśniącej Pustyni, z tego co mi wiadomo – powiedziałem, nieco się uspokajając.
- A więc, Convelu z Lśniącej Pustyni, posłuchaj mnie uważnie i wybierz bramę, którą pragniesz iść – zaśmiał się Dircoa, po czym odchrząknął. - Bramy złota, srebra, miedzi. Tylko w jednej prawda siedzi. Twoje serce ci podpowie, gdzie spotkają cię Bogowie. Nie ma sensu ciebie dalej do wyboru zmuszać - ty wybieraj swoją bramę, musisz teraz ruszać.
Dircoa rozpłynął się gdzieś, nie słyszałem go już więcej. Stałem chwilę przed trzema bramami – złotą, srebrną i miedzianą, aż usłyszałem trzask. Obejrzałem się za siebie. Ziemia się rozstąpiła i powstała wielka przepaść, która robił się coraz szersza. Wyczułem zapach spalenizny... zapach lawy! Musiałem się ratować. Bez dalszego namysłu skoczyłem w miedzianą bramę.
Nie czułem już nic pod łapami, chyba zacząłem spadać.
Obudziłem się jakiś czas później. Z sufitu zwisały liany, pełno tu było stalaktytów i stalagmitów. Na posadzce utworzyło się mnóstwo kałuż, a z niektórych miejsc na suficie kapała mętna, zielonkawa woda. Po całej jamie błąkały się kolorowe Ogniki, ale nie obchodziły mnie już. Do ścian podoczepiane były jarzące się ogniem pochodnie. Przez chwilę zastanawiałem się, kto je pozapalał, ale po chwili wzruszyłem ramionami i omijając kałuże ruszyłem w głąb tunelu.
Niedługo później doszedłem do rozdroża. Jeden tunel prowadził w dół, w prawo, a drugi w lewo.
- Dircoa? - zapytałem. Mój głos poniósł się echem. Nieprzyjemnym echem.
- Jestem, Convelu – zabrzmiała odpowiedź.
- Jakaś podpowiedź? - wywróciłem oczami, jakby to było oczywiste.
- Jak chcesz – zachichotał głos. - Idziesz w lewo, czy też w prawo? Wybierz sam i będzie klawo. Nie chcę ci zasad dyktować, lecz drogę ku prawdzie wilkom utorować. Idziesz w prawo, albo w lewo – tam gdzie pójdziesz będzie drzewo. Drzewo prawdy i mądrości, no a wokół – cmentarz kości.
Na tym skończyła się wypowiedź Dircoy. Ruszyłem więc niepewnym krokiem w prawo, ale potknąłem się i leżąc na grzbiecie zjechałem w dół. Tam miękko wylądowałem na ziemi. Serio, była dziwnie miękka i trochę śliska. Do ścian doczepione były pochodnie, a na środku rzeczywiście było drzewo.
Ale nie było to zwykłe drzewo.
To było drzewo zbudowane z wilczych kości. A końcówki „gałęzi” wieńczyły wilcze czaszki. Wszystkie kości były białe, jak gdyby dopiero co zostały przytwierdzone do tego „drzewa”. Wzdrygnąłem się, ale podszedłem bliżej. Do pnia przytwierdzona była jedna, gasnąca już pochodnia. Spojrzałem w dół i... zatkało mnie.
Stałem na wilczych zwłokach.
To dlatego było tak miękko i ślisko, gdy zjechałem tunelem! Brr... Wszędzie leżały ciała wilków. Jedne miały otwarte, inne zamknięte ślepia, a niektóre nie miały ich wcale. Rozkładające się ciała były przerażającym widokiem, a szczególnie te, które miały otwarte oczy. Przekrwione, wytrzeszczone, przestraszone oczy. Szeroko otwarte, jakby ich właściciele nie dowierzali. Zacząłem gwałtownie cofać się, ale wpadłem na jedną ze ścian, chociaż... co tu mówić, też była miękka.
Obejrzałem się za siebie. To był straszny widok.
Trzy wilki o piaskowej sierści z pyskami umazanymi we krwi. Boże, pomyślałem, co to jest?! Z pysków wilków ciekła ślina a z ich gardeł wydobywał się nierówny charkot. Ich ślepia były przekrwione, wytrzeszczone, nie mrugali nimi. Bicia serc nie było słychać wcale. Ciała tych stworów bezwładnie kołysały się, jakby były to gałęzie na wietrze.
- Cooonveeeel... - jęknęła przeciągle jedna z wader stojących za mną. Przełknąłem ślinę.
- Tak? - zadrżałem, zadając to pytanie.
- Cooonveeeel... - charknął basem jedyny basior.
I pojąłem wreszcie kim oni są.
To byli nieumarli. Zombie. Wskrzeszone ze zmarłych wilki, które ewidentnie czegoś ode mnie chciały. Ale czego? Nie było czasu na zastanawianie się. Zacząłem pędzić przed siebie, aż w końcu walnąłem łbem z całej siły w pień „drzewa”. Kości zadrżały i rozsypały się, a ciała wilków i sufit zaczęły drżeć. Musiałem zapomnieć o obrzydzeniu. Silnym zamachem łapy rozciąłem nieumarłym gardła. Sufit zaczął się walić, a do środka zaczęła wlewać się mętna, zielona woda. Płynąc pod prąd wydostałem się na powierzchnię. W końcu stanąłem na brzegu, obserwując jak wody mokradeł zalewają wnętrze cmentarzyska. Poczułem czyjąś łapę na swoim ramieniu. Obróciłem się szybko, warcząc.
- Spokojnie, Convel – powiedział Aleksiej, ale jego głos był jakiś... inny. To jego łapa spoczywała na moim ramieniu.
Westchnąłem głęboko.
- Nigdy nie zapomnę tej wyprawy – oświadczyłem.
Aleksiej zaśmiał się złowieszczo.
- Oj nie zapomnisz, nie zapomnisz! - zarechotał, zupełnie nieswoim głosem.
Głosem... głosem Dircoy!
- Dircoa! - krzyknąłem, zbierając się w sobie i spinając mięśnie.
- Taak? - zapytał przeciągle lis.
- Wypuść go! - warknąłem.
- Kogo niby?
- Aleksieja! Zostaw jego ciało!
- Och, bo co mi zrobisz? - Dircoa zabrał łapę z mojego ramienia.
- Ja... ja... - zacząłem niepewnie.
- Bierz go! - wrzasnął lis. Ktoś chwycił mnie za kark i obrócił przodem do zalanego cmentarzyska. To był wilk. Nie zombie, zwykły wilk. Piaskowy, ale miała martwe oczy. Kojarzyłem go z watahy.
- Zaraz skończysz tak, jak oni – zaśmiał się wilk, pokazując mi wolną łapą setki wilczych zwłok pływających po powierzchni wody.
- Razor, nie zwlekaj dłużej – Dircoa przeciągnął się.
A więc to był Razor! Ten Razor, o którym mówił mi Snorri, że jest on towarzyszem dwunogów, którzy wiecznie wybijają nasz gatunek. To był ten... no... pies! Tak, tak, pies!
Razor szarpnął mnie tak, że upadłem, po czym zaczął ciągnąć w stronę wody. Gdy stanęliśmy na krawędzi, zachichotał złowieszczo.
- Razor, nie rób tego. Jestem twoim przyjacielem. Jesteśmy z tego samego gatunku! - lamentowałem, szarpiąc się w jego uścisku.
- Nieprawda, ja jestem psem, ty jesteś wilkiem! Wy zabijacie moich towarzyszy, dwunogów nazywanych ludźmi! - szczeknął Razor, zacieśniając chwyt.
- A wy zabijacie nas! Wilki to przodkowie psów, a psy to udomowione wilki! - jęknąłem zrozpaczony.
Razor zatrzymał się na chwilę.
- Naprawdę? - spytał pies.
- Tak, naprawdę – odparłem. Uff! Chyba się udało.
Razor usiadł na ziemi i puścił mnie.
- Co robisz, idioto! - ryknął Dircoa. Razor zignorował go.
- Convel! - usłyszałem za sobą. Obejrzałem się.
- Snorri! - krzyknąłem. Byli wszyscy: Snorri, Calme, Leste, a nawet Barda! Leste i Calme rzucili się na wściekłego, miotającego się Aleksieja-Dircoę, a ja wepchnąłem Razora do mętnej wody, między zwłoki. Zapiszczał i powoli zanurzył się w bagnie.
Jak najszybciej oddaliłem się znad mokradeł. Położyłem się pod drzewem rosnącym przy jaskini Snorriego i zamknąłem ślepia, próbując zapomnieć o dzisiejszym zdarzeniu. Westchnąłem głęboko. Czułem się jak wolny wilk. Jak Wilk Wojownik...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz